wciąga od razu. Świetny pojedynek: wyzwolonej, jurnej call-girl (JANE FONDA) i zapiętego pod szyję detektywa (DONALD SUTHERLAND). Iskrzy z ekranu.
To nie tylko pojedynek charakterów, ale i dwóch światów wartości: kontrkultury i konserwatyzmu. Obie strony wiele się od siebie uczą, a i puenta jest zaskakująca.
No ale jest to też pierwszorzędny kryminał z zagadką, detektywem, nie dokońca kobietą fatalną.
Film raz to elegancki, raz to do cna zepsuty. Jak bohaterowie.
Trzeba znać!
Michael Small to klasa sama w sobie.
Wtedy jeden z najlepszych kompozytorów ("Syndykat zbrodni", "Maratończyk", "Kierowca", "W mroku nocy", "Chiński syndrom", "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy").
W filmie były pokazane jej przebrzmiałe, ale wciąż obecne problemy z narkotykami (scena spotkania z Arlyn Page, po której Bree udaje się prosto do Roya i jego klubu, uciekając z samochodu Klute'a, potem widzimy scenę gdy ma drgawki w totalnie zabałaganionym mieszkaniu i Klute pomaga jej się ogarnąć, poza tym używano wobec niej określenia prostytutka i narkomanka).
Dla mnie element kryminalny zszedł w pewnym momencie na dalszy plan. Mordercę można "rozgryźć" mniej więcej w połowie filmu. To co jest triumfem tego obrazu to studium psychologiczne i to aż trzech postaci. Oczywiście dominuje Bree, ale nawet 2-minutowy monolog mordercy jest świetny i nakreśla motywy 99% seryjnych morderców: chęć dominacji i nienawiść do kobiet. Znakomity film.
Przeczytałem obszerne fragmenty, choć nie wszystko, tego co napisałeś. Sporo racji, ale nie można wszystkich kobiet wrzucać do jednego wora. Te, które dawały Nicholsonowi czy Chambarleinowi to w dużej mierze najgorszy sort dupodajek, które liczyły na swoje marne "5 minut". Nie wszystkie takie są. I choć czasy są podłe.... trochę wiary.
"Jedyny sposób aby być szczęśliwym, to pozwolić sobie na wszystko. Robić to, a resztę mieć w dupie." - Bree